literature

nasghsygfusygdf w 1 os.

Deviation Actions

MyWordsItsMe's avatar
By
Published:
204 Views

Literature Text

Brakowało mu tchu. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, a przeraźliwe pieczenie w ręce utwierdzały go w przekonaniu, że wyrywając się napastnikowi złamał ją. W piersi czuł nieznośny żar, wzmagający się przy każdym głębszym wdechu.
Nie zdążył się nawet odwrócić, gdy niespodziewanie agresor uderzył w niego całym ciałem. Atakujący zrobił to gwałtownie, z niecierpliwością zwierzęcia, które zbyt długo musiało czekać na swoją zdobycz.
Wzrok mu się zamglił, przez wciąż wypływającą z ran krew, robiło mu się słabo. Do tej pory nie krzyczał, oszczędzając energie na ucieczkę. Jednak gdy ujrzał nad sobą napastnika zrozumiał, że nie ma najmniejszych szans, na ucieczkę. Z jego piersi wydarł się mrożący krew w żyłach wrzask.
Postać której kontury oświetlał blask latarni, stała tuż nad swą ofiarą. Ów mężczyzna miał splątane, brudne włosy, w równie opłakanym stanie było jego ubranie. Postrzępione dżinsy, rękawy koszuli w strzępach. Po marynarce zostało jedynie coś na wzór wędkarskiej kamizelki. Postąpił krok do przodu brutalnie miażdżąc piszczel oszołomionego chłopca. Wrzask zalał ulice, wibrował i drżał aż wreszcie przerodził się w szloch. Światło latarni padło na twarz napastnika.
W ułamku sekundy, twarz napastnika znalazła się tuż przy twarzy ofiary.
-Krzycz Natanielu, błagaj o litość! - wyszeptał stanowczo wprost do ucha, po czym bez wysiłku podniósł chłopca i cisnął go o ścianę, poznaczonego graffiti bloku.
Przestrzeń wypełnił dźwięk łamanych kości i zachrypnięty wrzask Nataniela. Zatracał się. Czuł, jak upływa z niego życie, a mimo to nie przestał odczuwać strachu. Tak bardzo pragnął aby ten koszmar się skończył, że wizja śmierci zdawała się być wybawieniem.
Dźwięk kroków stawał się coraz bardziej odległy. Mdły zapach krwi przestał drażnić nozdrza, a posoka w ustach straciła swój specyficzny smak. Wszystko było takie niewyraźne, nierealne. Tracił wątek, na moment zapomniał nawet gdzie się znajduje, jednak cios miażdżący mostek, przywrócił go do rzeczywistości. Nie miał już nawet siły krzyczeć. Poczuł jak zaciskane z bólu zęby kruszą się i pękają.
Tak bardzo żałuje tato, pomyślał. I była to ostatnia w miarę trzeźwa myśl jaka wypłynęła z jego jaźni. Poczuł jak dłonie napastnika otaczają jego głowę w żelaznym uścisku. Rozchylił powieki i ujrzał oblicze agresora.
Blada, nieskazitelna twarz miała w sobie coś dzikiego. Efekt ten nasilały wyraziste kości policzkowe. Kształtne, symetryczne usta drżały lekko. Z pod górnej wargi, raz po raz wyłaniał się szereg śnieżnobiałych zębów, a w śród nich para nienaturalnie wielkich kłów.
Zapach jaki rozsiewał w okół siebie był łagodny, uspokajający. Próbował go odepchnąć, jednak jego ciało było jak ze skały. Chłodne i twarde. Widząc przerażenie wypisane na twarzy Nataniela, napastnik uśmiechnął się złowieszczo.
-Nareszcie...nareszcie poczujecie...
Nie myślał nad tym co chce zrobić napastnik, jednak gdy już to zrobił nie był w stanie ogarnąć tego co się stało.
Twarz mężczyzny zbliżyła się do Nataniela, po czym w ułamku sekundy zatopił swe kły w krtani chłopca.
Przez chwile czuł się cudownie. Mgła otaczająca go stała się gęsta i ciepła. Czuł, że osuwa się w mrok. Przyjemne mrowienie ogarnęło całe ciało, ból odszedł w nicość. Jednak nim zdążył określić ten stan, jego szyje przedarło rozpalone do czerwoności żelazo, a przynajmniej takie miał wrażenie.
Zawarczał wściekle próbując się wyrwać z okowów jednak uścisk był nie do pokonania. Ból stawał się coraz klarowniejszy i promieniował na całą czaszkę. Nataniel rzucał się, wrzeszcząc i łkając. Jedyne czego pragnął to to aby potwór jak najszybciej urwał mu głowę.
Przed oczami zatańczyły mu iskry. Swat zawirował, posyłając chłopca w nicość.

***

Spojrzałem w lustro, wprost w przepastne piwne tęczówki. Podkrążone oczy i zszarzała twarz świadczyła o zmęczeniu. Krucze włosy sterczały w nieładzie. Wyszczerzyłem się sam do siebie w uśmiechu ukazując szereg równych, białych zębów po czym wybuchłem śmiechem.
Zręcznym ruchem odkręciłem gorącą wodę, po czym wskoczyłem wprost pod strumień ukropu wypływającego z prysznica. Uwielbiałem gdy woda rozgrzewała ciało, rozluźniała mięśnie i pozwalała się cudownie zrelaksować. Jednak nie dane mi było dłużej cieszyć się prysznicem. Telefon pozostawiony na szafce, przy lustrze, zawibrował ciężko po czym rozległ się ostry dźwięk dzwonka.
Sapnąłem zrezygnowany po czym niechętnie okręciłem się ręcznikiem i sięgnąłem po komórkę.
-Nataniel? - wydukał znajomy głos.
-Nie, Jezus.- odparłem poważnym tonem. - Czego chcesz, duszo nieczysta?
Po drugiej stronie rozległ się krótki chichot.
-Wybacz ojcze, ale strasznie zgrzeszyłem. Moje auto się rozkraczyło i nie mam jak zabrać mojego najlepszego kumpla do szkoły. Czy on kiedykolwiek mi wybaczy?
Uśmiechnąłem się.
-Grzeszysz synu, grzeszysz! Bój się boga i gościa od chemii! Za pokutę po szkole wybierzesz się ze świątobliwym Natanielem na piwo!
-Taka straszna pokuta?! Nie proszę nie rób tego!
-Zasłużyłeś sobie! A tak swoją drogą to ładnie mnie wystawiłeś.
-Przepraszam, naprawdę nie moja wina.
-Okej. Przejdę się, A teraz żegnam! Świątobliwy musi odnaleźć jakieś czyste ciuchy.
Zakończyłem połączenie i wybiegłem z łazienki. Jeśli chciałem zdążyć do szkoły musiałem się pośpieszyć
Odnalezienie ubrań okazało się łatwiejsze niż myślałem. Ktoś dzień wcześniej zrobił pranie, poprasował i poskładał ciuchy co było dla mnie nie lada szokiem. Zwłaszcza, że ojciec z którym mieszkałem, w życiu nie obsługiwał pralki. Dżinsy, koszulka i skórzana kurtka składały się na strój tego dnia.
Aby nie tracić czasu schodząc po schodach, przeskakiwałem po cztery stopnie. Gdy wszedłem na parter zaskoczył mnie panujący porządek. Niespodziewanie uświadomiłem sobie, że nawet w moim pokoju było nienaturalnie czysto. W salonie nie walały się ubrania, w przed pokoju buty były ustawione równo. Na szafkach pojawiło się kilka zielonych akcentów, jakieś zdjęcia, porcelanowe figurki i bibeloty. Ze szklanych powierzchni znikną kurz, a stosy zgniecionych papierów pozostawionych przez ojca architekta zniknęły gdzieś. Przyznam szczerze, że nie wiedziałem, że nasz salon jest tak duży...
W powietrzu unosił się zapach kawy i cynamonu. Ciekawa kompozycja, przyznałem jako zapalony fan kawy i napojów zawierających kofeinę.
Wszedłem do kuchni, gdzie mój ojciec popijał kawę, z jakąś szczupłą szatynką. Nie bardzo zaskoczył mnie ten widok, nawet jeżeli nieco mnie zniesmaczył. Często witał poranek z jakimiś zupełnie mi nieznanymi kobietami i przyzwyczaiłem się już do ich widoku w mojej własnej kuchni.
Na mój widok, ojciec poderwał się z wysokiego barowego krzesła.
-Synu, chciał bym ci przestawić... - jednak wpadłem mu w słowo. Nie miałem ochoty aby wysłuchiwać o jego kolejnej "jedynej".
-Wynająłeś sprzątaczkę? Wiedziałem, ty nie był byś zdolny posprzątać.
Zmierzyłem oboje wzrokiem, po czym stanąłem przy szafce. Z jednej półek wyjąłem płatki kukurydziane, nasypałem trochę do śmiesznej, chińskiej miseczki z podobizną Buddy, zalałem je mlekiem i usiadłem na szafce. Oboje wpatrywali się we mnie. Ojciec zdenerwowany, kobieta zawstydzona.
-Coś nie tak? - zapytał Nataniel, pochłaniając szybko płatki.
-To moja... przyjaciółka. Będzie mieszkać z nami.
Słysząc to parsknąłem, opryskując zawartością ust pół kuchni. Kobieta nagle w moich oczach zmieniła się w modliszkę z potężnymi ostrzami zamiast rąk, chitynowym pancerzem i parą szczypiec zamiast zębów.
-Przepraszam, co? Chcesz mi powiedzieć, że... Cóż. Straciłem apetyt. - naprawdę odechciało mi się wszystkiego. Odstawiłem miskę, i wyszedłem z kuchni.
Cofnąłem się jednak gdy coś mi się przypomniało.
-Może pani sobie tutaj mieszkać. Guzik mnie to obchodzi z kim sypia mój ojciec. Proszę tylko nie czepiać się mojego pokoju i moich rzeczy. Aha i jeśli ma pani zamiar robić za moją matkę to niech pani da sobie spokój.
Po twarzy kobiety przemknęła cała masa uczuć jednak nie miałem ani czasu ani cierpliwości aby ważyćkażde słowo. Byłem zły. Wbiegłem na górę, złapałem leżącą na biurku torbę po czym pierwszy raz od niepamiętnych czasów zamknąłem drzwi do pokoju na klucz. Przeklinając w duchu niedojrzałośc ojca, zbiegłem spowrotem na dół.
Przechodząc obok kuchni usłyszałem podniesiony szept.
-...to go wcale nie usprawiedliwia!
-Traktuje mnie jak wroga, bo nie chce żeby ktoś zaćmił pamięć o jego matce. Rozumiem go.
-Niewiele pani rozumie. - wciąłem się w rozmowe, ignorując błagalne spojrzenie ojca. Jak ten babsztyl śmiał wyciągac z grobu moją matke?! - Nie traktuje pani, jak wroga. Traktuję panią, jak każdą kobietę która przewinęła się przez łóżko ojca przez ostatnie dwa lata. Nic osobistego - dodałem uśmiechając się sztucznie.
-Natanielu, przeginasz. - warknął ojciec.
-Widzi pani, za każdym razem to słyszę. - rzekłem wiedząc, że ojciec jest na skraju wytrzymałości. Wciąż uśmiechając się sztucznie, ignorując drżenie warg kobiety - Nie ważne. Kumplowi zepsuł się samochód, więc muszę iść na piechotę. Wrócę późnej. Na razie.
-Zaczekaj, mogę cię odwieźć - widząc szanse na rozmowę sięgnął po kluczyki zawieszone na kołku.
-I zostawisz ją tu samą? Tato, sto punktów za odwagę! - nim jednak ktokolwiek zdołał mnie zbesztać za tą uwagę, dodałem szybkie - Żartuję. Może być. Prędzej czy poźniej ta rozmowa musiała mieć miejsce. Ten schemat miałem opracowany do perfekcji.
Nie oglądając się na rodziciela włożyłem buty i wyszedłem z domu. Usłyszałem jeszcze krótkie pożegnanie pary i aż zechciało mi się rzygać. Tuż za mną wyszedł ojciec.
-Mógł byś już otworzyć? - warknąłem poirytowany.
-Nie powinieneś był się tak zachowywać. - odparł ojciec, po czym, rozległ się się ostry pisk, a zamek odskoczył.
Rozwaliłem się na siedzeniu pasażera naciągając na głowę kaptur. Na zewnątrz było szaro, chmury przepowiadały deszcz, a ja czułem, że to nie jedyna ulewa jaka mnie tego dnia czeka. Wiedząc, że ojciec nie da mi spokoju postanowiłem przejść do ofensywy nim atak w ogóle się rozpoczął.
-Nie powinienem? Naturalnie. Powinienem paść na kolana i ucałować ją w...
-Nie bądź wulgarny - wpadł mi w słowo ojciec, źle interpretując moje słowa.
-Ja? Skąd...W ogóle myślałeś kiedyś nad tym żeby wpierw mnie zapytać o zdanie, a dopiero późnej sprowadzać do domu dzi...
-Uważaj na słowa! - przerwał mi po raz kolejny, niemalże krzycząc.
-Chciałem powiedzieć dziewczynę! Czy ty masz jakieś skrzywienie umysłowe?
Wyjechaliśmy z podjazdu w milczeniu. Na peryferiach miasta, było niewielu kierowców, jechaliśmy więc szybko bez zbędnych postojów. Miałem nadzieje, że tatuśkowi odechciało się  umoralniających pogadanek, jednak pomyliłem się. Niespodziewanie ton jego głosu stał się jakby lepki, zaczął się jąkać.
-Iza to coś zupełnie innego. Kocham ją, jest cudowna. Jest dla mnie kimś więcej niż te wszystko kobiety do tej pory. Ona jest naprawdę wyjątkowa.
Początkowo myślałem, że zapaskudzę mu deskę rozdzielczą niedojedzonym śniadaniem jednak złość zwyciężyła.
-Tato, naprawdę nie interesuje mnie czy będziesz ją miał raz czy dwa razy. Tak, teraz jestem wulgarny. Mówisz, że znaczy więcej niż wszystkie do tond? Pewnie z mamą na czele! Nigdy jej nie szanowałeś! Bzykałeś wszystko co się rusza, zamiast być przy niej. Gdy ona w szpitalu walczyła o życie ty jeździłeś po delegacjach! Ale cóż... taka praca.
Atmosfera zgęstniała tak bardzo, że można było ją ciąć nożem. Przestałem kryć swój gniew, głos mi drżał, dłonie również.
-Ja kochałem twoją matkę...
-Oczywiście! A największym dowodem twej miłości było puste krzesło przy jej łóżku. Nie było cie przy niej, nie było cię przy mnie. Nazywasz się ojcem?! Żałosne. Zatrzymaj się. To już nie daleko, trafię sam.
Ojciec faktycznie zatrzymał się byłem jednak zbyt wzburzony by zauważyć jego żałosny wraz twarzy.
-Przepraszam...
-Daruj sobie.
Wysiadłem z samochodu trzaskając drzwiami. Byłem zły. I dałem się ponieść emocjom, choć tak bardzo tego nie lubiłem.
Zdenerwowany włożyłem ręce do kieszeni i przyspieszył kroku nie oglądając się za siebie.
Miałem dość. Wszystko było nie takie jak trzeba. Gdyby tylko żyła mama...
Z daleka usłyszałem dźwięk szkolnego dzwonka. Przyśpieszyłem kroku i już po chwili był na szkolnym parkingu. Nieliczni uczniowie mijani mnie, uśmiechając się.
Odpowiadałem im uśmiechem ścierając z twarzy smutek.
Lubiłem szkołę, lubił ludzi których w niej spotykał i musiałem przyznać, że byłem dość lubiany i znany wśród szkolnych troili.  W szkole mogłem być kim tylko chciałem. Mogłem zapomnieć o problemach i zając się własnym życiem. I choć czasami bardzo nie chciałem, musiał udawać szczęśliwego. Z czasem szkoła stała się miejscem do którego szedłem z uśmiechem na twarzy, co dla moich znajomych było przejawem poważnej choroby psychicznej.
Tak niewielu znało moje prawdziwe oblicze.
Wbiegłem po schodach do budynku, echo moich kroków odbijało się głośno od ścian opustoszałego korytarza. Gdy wreszcie dobiegłem do klasy, przekląłem szkaradnie fakt, że jest to najbardziej oddalone od wejścia pomieszczenie. Nie raz wraz z moim przyjacielem Rafałem żartowaliśmy, że w razie pożaru nasze zwłoki były by najlepszym materiałem na suchą karmę dla psów.
Odetchnąłem głęboko, po czym pchnąłem lekko drzwi. Oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.
-Przepraszam za spóźnienie - wymamrotałem, kierując się wprost do ławki. Nawet z tej odległości dostrzegłem kpiarski uśmiech na twarzy Rafała.
-Jesteśmy zaszczyceni pańskim przybyciem - rzekł nauczyciel nie odrywając wzroku od stosu notatek rozrzuconych po biurku.
-Nie wątpię...
Reszta uczniów parsknęła śmiechem. Szczerząc zęby usiadłem spychając Rafała z krzesła na co klasa zareagowała ogólną wesołością.
-Myślałem, że już cię nie będzie - wyszeptał Rafał gdy już zdołał się pozbierać, a reszta klasy zajeła się sobą.
-Też tak myślałem. Ale mój ojciec postanowił nadrobić ojcowskie obowiązki.
-Znowu się pokłóciliście?
-Nie - odparłem, wygrzebując z przepastnej torby podręcznik do chemii - skąd.
W sali panował zaskakująca cisza. Większość uczniów wymieniała się liścikami, korzystała z mobilnego internetu, czytała książki lub po prostu wbijała zaspany wzrok w przestrzeń..
-Co zrobił? - wyszeptał Rafał, wpatrując się w nauczyciela.
-Nic nowego. Sprowadził do domu jakąś pannę, a ja nie miałem ochoty się z nią zapoznawać. Z jakiegoś powodu miał mi to za złe. Kto by pomyślał...
Wojtek zachichotał, co dla mnie było w tej sytuacji niezrozumiałe. Wbiłem więc w niego zdezorientowane spojrzenie. Chłopak pokręcił głową wciąż się śmiejąc.
-Natanaelu, święty mężu uwieczniony w piśmie świętym, mieszkasz w domu rozpusty. Zmień je na Belzebub albo coś w tym stylu, dopasujesz się do nich wyśmienicie.
Parsknąłem śmiechem pojmując żart, wzbudzając ogólne zainteresowanie. Jedynie nauczyciel wciąż pozostawał niewzruszony, co nieco wszystkich zdziwiło.
Pan Grudzki był nowy w szkole, więc uczniowie nie wiedzieli jeszcze jak się z nim obchodzić. Mimo młodego wieku nauczyciel roztaczał wokół siebie aurę szacunku. Przez swój krótki, dwumiesięczny pobyt w szkole zdołał rozkochać w sobie połowę uczennic i żeńską część ciała pedagogicznego. Był niezwykle przystojnym mężczyzną, to mogłem potwierdzić. Jednak wydawał się być niezainteresowany żadną z panien.
Niespodziewanie odłożył długopis na biurko, na co wszyscy zareagowali gwałtownym zrywem do odpowiedniej pozycji. Sprężystym, powolnym krokiem przeszedł klasę, stając za plecami uczniów. Swój wzrok wbijał w podłogę.
-Nie mieliśmy do tej szansy aby się poznać choć październik już niemal za nami. - głos nauczyciela był balsamem dla uszu. Lekki, stonowany baryton rozbrzmiewał w klasie odbijając się od ścian. Wszyscy stali się zupełnie rozbudzeni. Nie wiedząc czemu, poczułem się zagrożony przez tego faceta.
Chcąc to jakoś wytłumaczyć powołałem się na kompleksy. Nigdy jako takich nie miałem, jednak ktoś o aparycji i uroku Grudzkiego mógł zawstydzić każdego.
-Nazywam się Sebastian Grudzki i w zastępstwie za profesora Stefańskiego będę was uczył w tym roku chemii. Chciał bym aby teraz każdy z was wstał i powiedział kilka słów o sobie.
Klasa na myśl o robieniu z siebie durnia na oczach nowego nauczyciela zareagowała zdecydowanym brakiem zainteresowania. Ja nie był wyjątkiem od reguły. Ze wzmożonym zainteresowaniem wbijałem wzrok w blat ławki. W tej zajmującej czynności przeszkodził mi niski głos, który niczym uciążliwy robal, jątrzył mój mózg.
-Zaczniemy może od kolegi. Przedstaw się, proszę i powiedz coś o sobie.
Poczułem, jak Rafał wbija mi w żebra łokieć. Rozejrzałem się. Wszystkie twarze spoglądały na mnie, wstałem więc.
-Miałem na myśli twojego sąsiada, ale dobrze możesz mówić pierwszy.
Myślałem, że mnie krew zaleje. Posłałem mordercze spojrzenie Rafałowi, czując napływające fale gorąca. Zdawałem sobie sprawę z tego jak wyglądałem. Uszy płonęły czerwienią, na policzkach wykwitły szkarłatne plamy. Dłonie mimowolnie wyginały palce, trzaskając głośno. Tak było zawsze gdy musiałem przemawiać publicznie, niezależnie czy to przed całą szkołą czy przed nauczycielem na lekcji. Robienie z siebie durnia na szkolnych przedstawieniach ani wypalenie czegoś głupiego na korytarzu bądź na lekcji w klasie nie przerażało mnie tak jak powiedzenie czegoś mądrego, zupełnie na poważnie.
Przeklinając własną nieśmiałość, odchrząknąłem donośnie.
-Nazywam się Nataniel...
-Nataniel? - wpadł mi w słowo profesor - To jakaś ksywka stworzona na zasadzie kontrastu czy też fanaberia twoich rodziców?
Wiedziałem, że nie skończy się na wymienieniu imienia i nazwiska. Jak zwykle na wzmiankę o rodzicach, zaczerwieniłem się jeszcze bardziej.
-To moje imię - wychrypiałem przez zaciśnięte gardło, próbując opanować dłonie - Pomysł mojej mamy...
Na twarzy nauczyciela wykwitł paskudny uśmiech. W oczach pojawiły się ogniki, a wargi wygięły się w pogardliwym grymasie. Poczułem, że coraz ciężej jest mi złapać oddech. W twarzy profesora widziałem niczym niezasłużoną wrogość. Czułem jak złapane w sidła zwierzę, które przed zabiciem szpikują żelazem.
-Znany mi jest pewien zabobon - podjął nauczyciel. - według którego osoby nadające swoim dzieciom imiona archaniołów, zapewniają sobie długie i szczęśliwe życie.
W sali zapadła cisza. Poczułem jak z twarzy odpływa mu krew. Nagle dłonie przestały być nieznośnie nadgorliwe, a wewnątrz mnie wybuchło potężne pragnienie aby przywalić elegancikowi w jego zadbaną facjatę.
-Cóż...ani długo ani szczęśliwie - prychnąłem, łapiąc za uchwyt torby, po czym szybkim zdecydowanym krokiem ruszyłem ku drzwiom. Łapiąc za klamkę, usłyszałem za plecami głos podrywającego się z miejsca Rafała.
-Ale pan dowalił, szczerze gratuluję taktu.
Nie czekałem na przyjaciela. Nie wiedząc czemu chciało mu się rzygać.

***

Obrzydliwy fetor zalewał  nozdrza, krew w żyłach stała się ogniem. Kości pękały i przedzierały skórę wyrywając się na zewnątrz. Cierpienie był wszystkim. Gdy myślał, że gorzej być nie może kolejna eksplozja bólu uświadomiła mu, że się myli.

***

Nie wiem ile tak siedziałem na dachu budynku wciągając w płuca kolejną porcje dymu papierosowego. Na twarzy czułem chłodny powiew wiatru, a w sercu kompletną rezygnacje, głowę schroniłem pod kapturem.
Nigdy nie lubiłem palaczy, nie lubiłem papierosów, a jednak stało się tak, że w bardzo krótkim czasie wciągnąłem się w to bez pamięci. Nerwy kumulowały chęci. Chęci kumulowały głupie sytuacje. Głupie sytuacje kumulowały nerwy. I tak w kółko.
Opierając się plecami o wyimaginowaną ścianę, wyimaginowanego balkonu spoglądałem na parking na którym po rozlegnięciu się dzwonku zaroił się od uczniów. W tłumie dostrzegłem czarną czuprynę Wojtka którego udało mu się zgubić dopiero na drugim piętrze. Musiałem przyznać, że kondycje miał świetną. Było mi głupio, że ukrywałem istnienie tego miejsca przed przyjacielem ale pragnąłem je mieć tylko dla siebie.
Przesiedziałem na dachu bite sześć godzin, w tyłek wrzynał mi sie kawał blachy, wiatr zawiewał niemiłosiernie, jednak nie miałem ochoty się ujawniać. Żałowałem swojej gwałtownej reakcji czując, że zbyt wiele emocji ujawniłem tego dnia. Zachowałem się jak zasmarkany dzieciak wychodząc z lekcji zraniony i obrażony. Nie wiedziałem czemu ale czułem się przegrany, zupełnie jakbym konkurował z Grudzkim w jakichś niematerialnych zawodach. Był spalony w jego oczach co nie powinno mieć dla mnie jakiego kolwiek znaczenia. Miało.
Tak wiele się wydarzyło, a dzień przecież jeszcze się nie skończył. Nie miałem ochoty na dalsze ekscesy, postanowiłem więc pozostać w odosobnieniu.
-Chyba faktycznie trzeba zmienić imię...-mruknąłęm pod nosem, zastanawiając się jednocześnie jakie imię mogło by je zastąpić. Gdy wertowałem męskie imiona które utkwiły mu w pamięci, na twarz spadła mi kropla deszczu, później kolejna i następna. Miliony kropelek tłukły z hukiem w dach szkoły.
Rezygnując z dalszej kąpieli przeskoczyłem nad rynną po czym przecisnąłem się przez małe okienko prowadzące na strych szkoły. Wątpiłem, iż ktokolwiek po za mną wiedział o tym miejscu jednak przezorny zawsze ubezpieczony. Do okna przysunąłem starą ławkę, na nią wrzuciłem stos starych książek, papierów i połamanych krzeseł. Dla niepoznaki przysunąłem jeszcze popękany regał.
Gdy spojrzałem na swoje dzieło stwierdziłem, że nikt niezainteresowany nie powinien doszukiwać się w tym złomowisku niczego szczególnego. Zwłaszcza, że takich gór rupieci, na rozległym strychu było pełno.
Wychodząc ze strychu strzeliłem drzwiami z całej siły, a gdy posypało się z nich próchno pociągnąem za klamkę. Drzwi były zamknięte. Uśmiechnąłem się pod nosem, wspominając dzień w którym pierwszy raz się tu znalazłem.
Uciekałem wtedy przed szkolną bandą przygłupów którym z jakiegoś powodu nie spodobało się, że ich ukochane dresy nabrały wściekle różowej barwy. Nie wiedząc czemu od razu uznali, że winien temu jestem ja.
Widząc zbliżających się osiłków, wyczułem pismo nosem i wykorzystując fakt, że byłem od nich kilkakrotnie mniejszy, zwinnie przebiłem się przez tłum i popędziłem...sam jeszcze nie wiedział gdzie. Ucieczka na zewnątrz szkoły była niemożliwa, jedynym wyjściem był bieg w górę.
Początkowo humor mnie nie opuszczał, śmiałem się nieustannie wyobrażając sobie dresiarzy w ich ukochanych ubraniach, jednak słysząc za plecami groźne sapanie, uznałem, że mój koenic jest bliski, NIespodziewanie poczułem, że moje kości są niezwykle łamliwe i podatne na kopniaki wściekłych łysoli.
Gdy nagle skończyły mi się schody i znalazłem się przed drzwiami prowadzącymi na strych poczułem się stracony i pierwszy raz pożałowałem swojej głupoty. Z braku lepszego wyjścia, napędzany strachem wbiegł prosto w drzwi. Zamek odskoczył, a ja jak długi padłem na zakurzoną podłogę.
Gdy przypomniałem sobie z jakim strachem zamykał się w szafie gęsto pokrytej pajęczyną na mojej twarzy wykwitł uśmiech. Osiłkom nawet na myśl nie przyszło aby szukać na strychu. Bardzo szybko pojąłem mechanizm zamka. Otwierając trzeba było mocno strzelić, a zamykając też trzeba było trzasnąć. Więc w sumie obsługa zamka nie była zbytnio skomplikowana. Zamek po prostu w zależności od potrzeb odskakiwał bądź wskakiwał na swoje miejsce.
Przemykałem opustoszałymi korytarzami w kierunku frontowych drzwi. Ogromny zegar zawieszony na parterze obwieszczał trzecią. Poprawił kurtkę, po czym wybiegłem na dwór w deszcz.
Niebo zaciągnęło się chmurami zapowiadając, krótki i deszczowy dzień. Na parkingu stały nieliczne samochody, rozpoznawał w nich głównie auta obsługi. Większość nauczycieli już dawno skończyli lekcje, jedynie nieliczni prowadzili zajęcia pozalekcyjne.
Nie widziałem co mam ze sobą począć. Na powrót do mieszkania było trochę za wcześnie, jednak nie widziałem dla siebie żadnej alternatywy. Nie miałem ochoty na spotkania z kimkolwiek, a groziło mi to gdybym poszedł do któregoś ze znanych mi lokali.
Z miną skazańca ruszyłem do domu.

Klnąc pod nosem stawiałem mozolnie kolejne kroki. Jak bardzo żałowałem, że zdecydowałem wracać! Perspektywa mocnej kawy w towarzystwie znajomych w ulubionym pubie porażała mój mózg.
Deszcz przerodził się w prawdziwą ulewę, wiatr wzmógł się, a jadące ulicą samochody nie zwalniały na widok rozległych kałuż przez co  ociekałem wodą.
Gdy kolejne mijające mnie auto posłało we mnie falę brudnej, błotnistej wody, nie wytrzymałem. W stronę odjeżdżającego samochodu posłałem wiązankę wulgaryzmów których nie powstydził by się najbardziej doświadczony szewc. Mimo donośnego głosu i zapalczywości z jaką ciskałem przekleństwa niemożliwym było aby kierowca usłyszał jego wrzask.
Maszyna zatrzymała się gwałtownie, z trudem hamując na mokrej nawierzchni. Spłoszony zachowaniem kierowcy z godnością szedłem dalej. Serce wcisnęło mi się do gardła, gdy mijałem uchylone okno samochodu.
Ciśnienie podniosło mi się znów gdy ujrzałem kto siedzi za kierownicą. Grudzki uśmiechał się promiennie, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów.
-Podwieźć gdzieś?
-Nie dzięki, poradzę sobie.
Nie zatrzymałem się na dłuższą pogawędkę, czując jak złość rozlewa się we mnie.
Sor jednak nie dawał za wygraną. Jechał powoli, tuż obok mnie.
-Jesteś pewien? Ta ulewa szybko się nie skończy...
-Przez podobnych panu idiotów bardziej zmoknąć już nie mogę, więc proszę sobie darować i jechać w cholerę.
Zawsze miałem luźne podejście do nauczycieli ale nigdy nie byłem wobec nich chamski. Sam widok twarzy Grudzkego rozpalała we mnie tak żarliwą nienawiść, że miałem ochotę mu przywalić.
-Przepraszam - rzekł Grudzki, poważniejąc. - za tą kałużę i za mój nietakt w klasie. Nie powinienem wyciągać daleko idących wniosków.
-Ma pan rację, nie powinien pan.
-Nie dasz się przeprosić.
-Nie - odparł Nataniel stanowczo.
Nauczyciel prychną ze złością i ruszył gwałtownie, po raz kolejny oblewając Nataniela, który wyraził swoją frustrację uniesionym do góry środkowym palcem.
Co on sobie w ogóle myśli, pomyślałem ze złością wskakując w głęboką kałuże. Żałowałem nieco, że nie skorzystałem z podwózki ale sam przed sobą nie chciałem się do tego przyznać. Nie miałem ochoty myśleć o podłym profesorze, jednak owa postać wciąż wciskała mi się do głowy.
Pomstując na Grudzkiego, przebiegłem na drugą stronę ulicy. Zagłębiając się między mieszkania przeszedłem skrótem na drugą stronę ulicy. Wyszedłem naprzeciw swojego domu. Wyczuwając z daleka wspaniałą, domową awanturę postanowiłem udawać, że wciąż jestem obrażony i nikt kompletnie nikt nie jest w stanie mnie zrozumieć.
Wchodząc na podjazd odrzuciłem kaptur, unosząc wysoko głowę. Gdy przekroczyłem próg domu w nozdrza mnie zapach pieczonego mięsa. Z jednej strony miałem ogromną ochotę żeby coś zjeść, jednak znałem umiejętności kulinarne ojca i wiedziałem, że modliszka chwyciła za garnki.
Mijając kuchnie, zupełnie zignorowałem apetyczny zapach jak i serdeczne powitanie Izy. Zrzuciłem przemoczone buty i kurtkę po czym pobiegł do pokoju. Nie zabawiłem tam długo. Z torby wyją przemoczone książki, rozłożył je na kaloryferze po czym z szafki wyjąłem suche ubranie i poszedł do łazienki.
Długi prysznic pomógł mu się uspokoić i pozbierać myśli.

***

Horyzont się przejaśniał. Gdy spróbował otworzyć oczy, błyskawica bólu przeszyła mu czaszkę, jednak było to niczym w porównaniu z tym co przeżył do tej pory.
Gdy spróbował podnieść rękę, stwierdził, że coś przyciska go do ziemi. Wciągając powietrze poczuł słodki, piżmowy zapach od którego zakręciło mu się w głowie i gdyby stał to na pewno przewrócił by się.
Cierpienie które rozszarpywało jego ciało przez ostatnie godziny, teraz wracało do swego źródła. Kończyny choć odrętwiałe to jednak powracało do nich krążenie, płuca i serce swobodnie tłoczyły powietrze do krwi. Jedynie szyja wciąż promieniowała bólem.
Nagle, Nataniel poczuł jakby ktoś wyciągną rozpalone szczypce z jego krtani. Cudny zapach natychmiast znikną, ujawniając swe właściwości znieczulające. Ciałem Nataniela wstrząsną dreszcz, oddech znów sprawiał problem.
Gdzieś nad sobą Nataniel usłyszał męski baryton który wydawał mu się dziwnie znajomy.
-Pogotowie? Proszę o przysłanie karetki...
Nagle, Nataniel poczuł, że odpływa zatapiając się w bezkresnym cieple.

***

W sali panowała biel. Białe ściany, szafki, łóżko i pościel na nim. Powoli, ostrożnie rozwarłem powieki, mózg z trudem ogarniał rzeczywistość. Mój umysł przeszyła myśl. Umarłem. Jednak irytujące pikanie aparatury przywołało mnie na ziemię. Książki w których się lubowałem były pełne bohaterów którzy niespodziewanie budzili się w szpitalach, więc miałem już jako takie doświadczenie w tej kwestii.
Kierowany przeżyciami wyimaginowanych bohaterów nie poderwałem się na równe nogi, dziękując bogu za ocalenie życia. Zamiast tego próbowałem rozejrzeć się po sali szybko jednak odkryłem, że nie jestem do końca sprawny. Noga ciążyła mi jak młyński kamień, żebra zmieniły się w kolczasty gorset który boleśnie przeszywał skórę przy każdym najlżejszym ruchu. Prawa ręka niczym bezwolna kłoda spoczywała swobodnie tuż przy tułowiu.
Nie wiedziałem ile z tego co miałem w głowię wydarzyło się naprawdę, a co było jedynie sennym majaczeniem. Jedno było pewnie - z powodu bólu gardła tu nie leżę, pomyślałem unosząc obolałą głowę.
Przez drzwi, ujrzałem zmierzającego do sali ojca. Początkowo chciałem skakać z radości, miałem ochotę pobiec i przywitać staruszka jednak pomyślałem o awanturze jaką jest w stanie wszcząć zbulwersowany Pan Starski. Ostrożnie odłożyłem więc potłuczoną czaszkę spowrotem na poduszkę i zamknąłem oczy.
Aby stać się bardziej przekonującym, zachrapałem cichutko mając nadzieje, że ojciec widzi, iż jego syn wciąż spoczywa w objęciach Orfeusza. Tak się jednak nie stało. Mężczyzna usiadł tuż przy łóżku i wbił we mnie swój przenikliwy wzrok.
Wszystko było dla mnie zbyt przerażające. Obrazy nocy uderzały w rozbudzający się umysł. Nie miałem pojęcia w jaki sposób wyrwałem się z rąk oprawcy ani co działo się w ciągu ostatnich godzin jeśli nie dni. Chciałem wszystko przemyśleć w samotności bez dobrych rad ojca, bez jego żalów i bez nacisku z zewnątrz.
Niespodziewanie Robert chwycił w moją dłoń i łagodnie ją pogładził. Poczułem nagły przypływ wesołości, czując dreszcz przeszywający całą rękę. Kamuflując śmiech odwróciłem twarz w stronę okna. Z opresji wyratował mnie młody lekarz, który bez pardonu wkroczył do sali.
-Ma pan kondycje nie ma co! Pędzę za panem i pędzę bo wreszcie mamy wyniki.
Robert odłożył ostrożnie dłoń syna i wbił zniecierpliwiony wzrok w doktora.
-Niech pan mówi...
-Proszę się uspokoić - odparł lekarz. Na prześwietleniach nic nie wyszło, żebra nieco stłuczone ale w całości. Brak wewnętrznych uszkodzeń, krew w normie choć potrzebna była transfuzja. Dużo jej z niego opłynęło.
A więc jednak byłem ranny i to na tyle poważnie, ze potrzebowałem transfuzji! Wiedziałem. To wszystko nie mogło być jedynie snem.
Mój ojciec odchrząknął, przez nieco rozwarte powieki obserwowałem obu mężczyzn.
-To...to dlaczego się jeszcze nie budzi? Skoro wszystko z nim w porządku... - Ojciec jest poważnym człowiekiem ale w sytuacjach awaryjnych zupełnie traci rozum
-Wszystko jest w jak najlepszym porządku proszę mi uwierzyć. Nataniel dostał środki znieczulające. Organizm jest wycieńczony więc potrzebuje więcej snu aby się zregenerować. Będzie spał jeszcze kilka godzin, proszę pójść do domu, wyspać się. Wygląda pan koszmarnie i, jak tak dalej pójdzie to pan będzie potrzebował pomocy lekarskiej.
Poklepał ojca po ramieniu i z uspokajającym uśmiechem wyszedł z sali. Nie oczekiwanie inżynier Starski pochylił się nade mną i otulił nieprzytomnego syna kołdrą po czym usłuchał rady doktora i ruszył w ślad za nim.
Był w szoku. A więc nic z tego co pamiętałem nie maiło miejsca. Nie było łamanych kości, nie było wykręcania rąk, kopania szarpania i - rzeczy której chciałem się jak najszybciej pozbyć z pamięci - gryzienia.
Czy możliwe żeby amok w jakim byłem był aż tak twórczy, pytałem sam siebie raz po raz.  Jednak nie potrafiłem udzielić odpowiedzi, a co gorsze czułem, że nigdy się nie dowiem co wydarzyło się tak naprawdę. Mrożąca krew w żyłach bestia na zawsze miała pozostać jedynie senna marą.
-Co tu się do cholery dzieje...- wyszeptałem w przestrzeń jednak nic nikt mi nie odpowiedział. Jedynie nieznośne zdrętwiałe kończyny i szyja były znakiem, że zeszłej nocy coś się wydarzyło..
Korzystając z dzwonka umieszczonego tuż przy łózko wezwałem pielęgniarke. Po chwili do sali weszła upiornie chuda kobieta z wydatnymi kośćmi policzkowymi i kościstymi dłońmi. Olbrzymie piwne oczy spoglądały na niego wyrażając zdziwienie. Głos miała piskliwy.
-Obudziłeś się robaczku? To dobrze...
Robaczku? Poczuł się tak jakby trafił na oddział dla umysłowo chorych. Może zamknęli mnie tu bo przez sen wygadywałem jakieś durnoty o wysysających krew bestiach. Ta szalona myśl przebiegła mi przez głowę, pozostawiając po sobie tylko śmieszność.
Pielęgniarka pogmerała coś przy aparaturze, przejrzała zawieszoną przy łóżku kartę po czym wyszła bez słowa. Po chwili wróciła, tym razem jednak towarzyszył mu młody mężczyzna w lekarskim fartuchu. Towarzyszył mu nieodłączny uśmiech oraz zmęczenie wypisane na twarzy głębokimi zmarszczkami.
-Jak się czujemy? - zapytał wesoło zaglądając do karty.
-A jak wyglądamy? -odparłem krzywiąc się z bólu gdy próba podsunięcia do góry okazała się bardziej męcząca niż sądziłem.
-Uu humor widzę dopisuję - dodał, z przepastnej kieszeni kitla wyciągając długopis.
-Naturalnie. A moja twarz to prawdzie apogeum szczęścia i radości. To początek wiosny, a może zapach pogrzebowego wieńca?
Doktor zachichotał, drapiąc się za uchem.
-Doprawdy jeśli humor dorównuje, stanowi zdrowia to jestem gotów dać panu wypis.
-Cóż za wspaniała informacja. Pierwsze co zrobię to mała przebieżka przez miasto, a później skocze na kebaba do jakiejś knajpki.
-A tak naprawdę?
-Czuję się jakby po mnie walec przejechał - odparłem szczerze.
Lekarz spojrzał na mnie z politowaniem.
-Obrażenia nie są zbyt rozległe jednak o bieganiu na jakiś czas może pan zapomnieć.
-Zwolnienie z wuefu? Super!
-Sympatyk sportów wszelakich, jak widzę.
-Oczywiście.
Ta swobodna wymiana zdań sprawiła, że pielęgniarka przyglądała im się nie wiedząc co ma robić. Postanowiła więc wyjść.
Lekarz usiadł na krześle, krzyżując ręce na piersi.
-Co się wydarzyło, zeszłej nocy?
-Nie pamiętam - wypaliłem bez zastanowienia, żałując swego pośpiechu. Doktor przyglądał mi się uważnie. - To znaczy pamiętam ale są to tylko urywki jakichś scen których nawet nie mogę uznać za prawdziwe. Byłem na przykład przekonany, że umarłem, następnie uwierzyłem, że ktoś połamał mi nogi. Jak więc pan widzi, moje wyobrażenia tamtego wieczoru nie mogą mi pomóc.
-Cóż...powinieneś przygotować się na setki podobnych, bardziej dociekliwych pytań. Policja będzie chciała z tobą porozmawiać. Chwała bogu, że ten facet cię znalazł. Dwie godziny i nie było by w tobie ani okruszyny życia!
-Boga, może jednak w to nie mieszajmy. Zaręczam, że jest on ostatnią osobą od której spodziewał bym się pomocy.
Łukasz - bo takie imię widniało na plakietce przypiętej do fartucha - nie skomentował.
-Ciekawi mnie natomiast kim jest mój wybawiciel.
-Zna go pan - odparł Łukasz, zbierając się do wyjścia - To Sebastian Grudzki.
Opadłem na poduszki, żałując, ze przeżyłem.
-Dziękuje panie doktorze.
Mężczyzna skiną głową i wyszedł. Z oszklonej ściany, spoglądał na mnie poturbowany młodzieniec, z wyjątkowo głupim grymasem na twarzy.

Spędziłem w szpitalu trzy dni, nudząc się jak mops. Wyniki badań, które robiono mi w czasie mej nieświadomości nadciągały teraz informując, że po za kilkoma siniakami nic mi nie dolega. Czułem się świetnie, może nawet lepiej niż przed wypadkiem. Jednak było tak jeśli mowa o formie fizycznej.
Nieustannie zadawałem sobie pytanie, co też wydarzyło się tamtej nocy? Czy aby na pewno to wszystko było jedynie koszmarem? A jeśli tak to co stało się naprawdę?
Policja była u mnie już następnego dnia po przebudzeniu, zdając masę pytań na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Nie potrafiłem bądź nie wiedziałem czy powinienem. Historia którą miałem im do zilustrowania była tak nieprawdopodobna, że obawiałem się zamknięcia w zakładzie o wyściełanych gąbką ścianach, z drzwiami bez klamek. Nie potrafiłem im wyjaśnić co robiłem po wzięciu prysznica, a tamci widać nie bardzo mi uwierzyli gdy stwierdziłem, że to ostania rzecz jaką pamiętam.
Dwaj stróżowie prawa, wychodzili z mojej sali z widoczną irytacją na twarzy. Nie dowiedzieli się ode mnie niczego sensownego lecz wyczułem, że nie wierzą mi.
Udział w całej sprawie profesora Grudzkiego, zaskoczył mnie i nie pozwalał zmrużyć oczu. Sam fakt, że wezwał do mnie pogotowie powinien w moich oczach uczynić z niego bohatera, jednak stało się zupełnie inaczej. Nienawidziłam go jeszcze bardziej, choć było to zupełnie irracjonalne. Miałem wrażenie jakby pomoc której mi udzielił była jedynie wyrazem jego wyrachowania.
Nie potrafiłem wyjaśnić skąd te podejrzenia, ale gdy zobaczyłem go w mojej sali miałem ochotę rzucić w niego respiratorem. Stanął przede mną lekko zaciskając usta, jego twarz wprost promenowała urodą, a cała postać pewnością siebie. Wystarczyło żebym na niego spojrzał, a na twarzy poczułem płomień. Ten facet onieśmielał mnie swoim wyglądem, a ja znów znalazłem w swoim wyglądzie całą masę wad.
Miał na sobie proste, szare dżinsy, czarną skórzaną kurtkę i zwykły podkoszulek. Wszystko było jak szyte na miarę, dopasowane idealnie do jego muskularnej, postawnej sylwetki.
Kierowany bezwarunkowym odruchem, dłonią przeczesałem włosy zdając sobie sprawę, że nie bardzo mi to pomoże.
Grudzki uśmiechnął się nieśmiało. Mógł bym przysiąc, że gość był zmieszany. Usiadł na krześle przy moim łóżku, wzrok wbijając w dłonie.
-Jak się miewasz? - głos miał spokojny, choć drżała w nim jakaś nieswoja nuta.
-Bywało lepiej - odparłem podciągając kołdrę pod brodę.
-Słyszałem, że wkrótce wracasz do domu.
-Ja nic takiego nie słyszałem - chciałem wysmarować jakąś cientą ripostę, jednak zreflektowałem się. - Jeśli to prawda, to powinienem panu podziękować...
Grudzki zaprzeczył stanowczo kręcąc głową. Dłonie zaciskał mocno, a ja czułem się coraz mniej pewnie.
-Nie powinieneś mi dziękować.
Niespodziewanie poderwał się z miejsca, odsuwając się o metr.
-Coś się stało? - spytałem niepewnie.
-Muszę już iść. Zapomniałem, że mam coś jeszcze do zrobienia. Cieszę się, że wracasz do zdrowia. Do widzenia.
I dosłownie wybiegł z sali, a ja nie miałem zielonego pojęcia co o tym myśleć.
Spotkanie z Grudzkim utkwiło mi w pamięci i byłem przerażony perspektywą powrotu do szkoły, gdzie z pewnością prędzej czy później się na niego natknę. Krótka wymiana zdań w tak nietypowych okolicznościach zmieniła moje nastawienie do sora. Nie wielki okres czasu, od momentu w którym go poznałem, darzyłem go najszczerszą nienawiścią (no i może byłem nieco zazdrosny). Lecz teraz nie miałem pojęcia co myśleć. Facet najpierw ratuje mi życie, a później nie ma czasu żeby porozmawiać. Nawet ja ze zwykłej próżności, posiedział bym i posłuchał podziękowań.
W szpitalu odwiedził mnie również Rafał. Paplał jak zwykle, opowiadał o tym co dzieje się w szkole, kto kogo zostawił, kto kogo pobiła, komu nauczyciele robili jesień średniowiecza z...tyłka. Sto razy zwyzywał Grudzkiego wyrażając co myśli o tak chamskich ludziach. Na myśl o chemiku, znów odpłynąłem starając się zinterpretować jakieś zachowanie.
-Zdajesz sobie sprawę...czy ty w ogóle mnie słuchasz?
-Tak, słucham cię - odparłem śmiejąc się.
Cieszyłem się, że przyszedł. Zawsze był przy mnie, gdy go potrzebowałem. Był prawdziwym ideałem przyjaciela o którym marzyłem przez bardzo długi okres życia, a gdy już go spotkałem nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Spotkaliśmy się składziku na miotły, gdy uciekaliśmy od dwóch różnych szkolnych band. Szybko pojęliśmy, że mamy mnóstwo wspólnego. Godziny rozmów, setki wspólnie rozwiązanych problemów, wspólny śmiech. Cieszyłem się, że go mam. Że choćby o trzeciej w nocy mogę zadzwonić do niego i po pięciu minutach widzę go w ramach mojego okna z flaszką wódki ewentualnie z jakimś winem. Bym dla mnie bratem którego nigdy nie miałem. Nikt nie znał mnie równie dobrze co on nawet, a może zwłaszcza mój ojciec.
Siedzieliśmy na tym szpitalnym łóżku, patrząc na jego zarumienioną z podekscytowania twarz i zastanawiałem się co bym zrobił bez niego. W sumie to moje życie dzieliło się na dwie części. Pierwsza to był czas przed poznaniem Rafała, i okresu tego w ogóle nie pamiętałem, natomiast następny to życie od chwili gdy go poznałem. Szara egzystencja, szarego nastolatka nabrała wtedy koloru.
-Skończony idiota, jak on mógł w ogóle tak powiedzieć? - żachną się Rafał pochłaniając ostatnią kostkę czekolady i zabierając się za obieranie pomarańczy.
-Nie chciał mnie urazić, a i ja nie powinienem tak gwałtownie reagować...
-Gwałtownie? Ja, myślałem, że mu łeb urwę, a ty mi tu mówisz o gwałtowności.
Sok z owocu spłyną mu po podbródku.
-Jak jesz sieroto, trzymaj - rzuciłem mu pudełko chusteczek po czym dodałem - Jakby nie było uratował mi życie. Wydaje mi się, że to go chyba ułaskawia.
-Troszeczkę - odparł Rafał, wycierając dłonie w spodnie.
-A tak w sumie to moja wina - gdy wychwycił moje pytające spojrzenie, kontynuował - No bo gdybym cię nie wrobił to być może na mnie skierował by swoje głupie poczucie humoru.
-Po prostu dałeś się perfidnie zmanipulować. Nie martw się, jest inteligentniejszy od ciebie i przewidział twoje zachowanie bo jego życiowym celem było upokorzenie mnie. Na widok jego głupiej miny, roześmiałem się głośno, a przestałem dopiero gdy w głowę uderzyła mnie soczysta pomarańcz.
-To kiedy wracasz do szkoły? - spytał Rafał gdy już przestał rechotać.
-Od następnego tygodnia.
-O to już nie  zobaczysz się z naszym kochanym Sebastiankiem.
Tak, zatkało mnie.
-Bo niby co?
-Nie mówiłem ci? Mój boże co się dzieje z moją głową...A więc, drogi pan Grudzki, poinformował nas wczoraj, że ma jakieś sprawy rodzinne i, że musi wyjechać więc od następnego tygodnia będziemy mieli zastępstwo. Czaisz? Zastępstwo, zastępstwa!
Byłem w szoku. Jak mógł mi to zrobić, przebiegło mi przez myśl. Ten koleś coś przede mną ukrywał, a teraz wyjeżdża gdzieś i nie wiadomo kiedy wróci. O nie!
-Zmiana planów! - oznajmiłem niespodziewanie, wpadając Rafałowi w słowo. Z szafki nocnej porwałem telefon i w przepełnionej książce kontaktów znalazłem numer ojca.
Jeden sygnał, dwa, trzy.
-Halo.
-Tato, mam sprawę!
-Nataniel? Co się stało?
-Nic się nie stało, ale...czy mógł byś mnie już wypisać? Czuje się świetnie sam wiesz, a każdy kolejny dzień w szpitalu to opuszczony dzień nauki.
-Nie ma sprawy. Będę z samego rana!
-Dzięki tako.
Czerwona słuchawka. Krótkie, rzeczowe rozmowy to wciąż był nasz jedyny sposób porozumiewania się.
-Stary, co ty kombinujesz? - Rafał przyglądał mi się podejrzliwie.
-Muszę się pożegnać z moim bohaterem.
Rafał uśmiechnął się znów, połykając w całości oskórowaną mandarynkę.
Jest to nasghsygfusygdf z tym, że napisane w pierwszej osobie i dodany jest krótki fragment.
Powiedzcie mi teraz czy tak jest lepiej?
© 2012 - 2024 MyWordsItsMe
Comments16
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
KatrinL's avatar
TEN TYTUŁ. :"D