literature

Karta bogow

Deviation Actions

MyWordsItsMe's avatar
By
Published:
267 Views

Literature Text

KARTA BOGÓW

Złem za zło


W karczmie na bezdrożu panowała ospała atmosfera. Mucha fruwała pod powałą bez entuzjazmu. Barman przecierał brudną szmatą, coraz brudniejszy kufel. Kilku stałych bywalców rozpijało pieniste piwo. Nawet ogień trzaskający w kominku, z niespotykanym lenistwem w popiół obracał drewno. Na zewnątrz szare chmury zasnuły niebo.
Niespodziewanie potężne drzwi rozwarły się i do karczmy wkroczył starzec w zniszczonym, podróżnym płaszczu. Towarzyszyła mu spora grupa ludzi z wioski.
-No, opowiadaj mistrzu! Panie Gliszczuk, proszę nalać dziadziowi, zmęczony drogą!
Wizyty Opowiadaczy, zawsze wzbudzały ogromne emocje. Ci wędrowni bajarze zawsze byli mile widziani we wszelkich oberżach krain. Szybko podano mu oczekiwany kufel. Starzec upił łyk, odetchną ciężko i wbił wzrok w płomienie.
- Opowiem wam pewną historię...

-Rubensie Blanchett, czyżbyś gdzieś wychodził? Przecież zaczyna zmierzchać. - Usłyszał cierpki głos swej matki po czym ujrzał ją, u szczytu schodów. Jego dłoń zsunęła się z klamki. Dama dostojnie pokonywała schody, wbijając swój przenikliwy wzrok w syna. Szlachetne rysy twarzy, sposób poruszania się i ubiór świadczyły o jej arystokratycznym pochodzeniu. Miała na sobie zwiewny, jedwabny szlafrok w charakterystyczne czarno-czerwone cętki, dobrze lezący na jej szczupłym ciele oraz nieskazitelny makijaż. Uwielbiała szafować swą urodą i bogactwem więc nawet kładąc się spać jej prezencja była nieskazitelna.
Rubens zmełł w ustach przekleństwo, starając się aby jego ton jego głosu brzmiał, jak najżyczliwiej.
- Wybacz, matko jeśli cię obudziłem. - głos mu drżał, niemalże tak samo jak dłonie, jednak te schował za plecami zaciskając je w pieści - Umówiłem się z rodziną Rimet. Ojciec Markizy zaprosił mnie na partyjkę szachów. Nie mogłem odmówić. - Kłamstwo przyszło mu z trudem i nawet gdy już wyrzucił je z siebie, był pewien, że matka mu nie wierzy.
- To chyba nieodpowiednia pora na składanie wizyt - rzekła kobieta, gniewnie mrużąc oczy.
- Sama mówiłaś, że muszę zbliżyć się do jego córki. - kontrargumentował Rubens.
- To prawda, lecz nie jestem pewna czy to najlepszy pomysł. Ta dziewczyna jest tak okropna, że aż mnie ciarki przechodzą na myśl, że miała by być matką moich wnuków.
- Nie ma na ziemi drugiej takiej kobiety jak ty matko, a żadna inna nie będzie równie wspaniała - zapewnił ją chłopak składając na jej dłoni pocałunek. - Ale naprawdę muszę iść. W czasie ostatniej rozmowy, ojciec Markizy dał mi do zrozumienia, że po ślubie, sieć portów na wschodnim wybrzeżu będzie należeć do mnie...
- Kochany chłopiec, głowę do interesów masz po mamie - zaśmiała się sztucznie, muskając wargami jego policzek. - Idź i zadbaj o naszą przyszłość.
- Uduś się swoją śliną, stara ropucho - wymruczał Rubens, zamykając za sobą drzwi.
Wcale nie miał zamiaru iść do państwa Rimet. Przynajmniej nie od razu. Prędzej czy później musiał się tam zjawić aby jego kłamstwo nie wyszło na jaw. Matka wypędziłaby go z domu gdyby, plan małżeństwa się rozpadł. Była chciwą, pozbawioną wszelkich ludzkich odruchów kobietą.
Rubens mieszkał z nią sam od śmierci ojca i nie pamiętał dnia w którym jej troska była skierowana na niego. Zawsze liczyły się tylko pieniądze. On, jego potrzeby schodziły na boczny tor. Wypełniała go paląca nienawiść i żal o brak miłości.
Porzucając bzdurne rozmyślania, Rubens przypomniał sobie dokąd idzie. Wnet przyspieszył kroku chcąc dojść jak najszybciej na miejsce spotkania.
To trwało już długie miesiące. Do zgromadzenia wciągnął go przyjaciel. Członkowie tej organizacji zajmowali czczeniem mitycznego boga który bez reszty przypominał szatana katolików. Rubens oddał się całkowicie zgromadzeniu i nie zważając na konsekwencje wypełniał wszystkie rozkazy czy postanowienia Przewodników.
Każdy przejaw niesubordynacji był surowo karany. Rubens przekonał się o tym na własnej skórze kilkakrotnie. Odruchowo pomasował muskularne ramię. Czując od palcami liczne zgrubienia po raz kolejny przysiągł sobie że nigdy więcej nie da swoimi przełożonym powodu do niezadowolenia.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a upał który męczył mieszkańców przez cały dzień, teraz ustąpił wieczornej rosie. Nieliczne osoby przechadzały się ulicami miasta kontemplując piękno barwnych kamienic i rozkoszując się orzeźwiającym chłodem.
Rubens z pogardą patrzył na mijanych ludzi.
Jakże głupi jesteście! Nie macie pojęcia jak wielka potęga trzyma w szachu wasze nędzne żywota. Mój pan zmiecie was z powierzchni ziemi i pożre wasze dusze, a najwierniejsi ze sług zostaną nagrodzeni!
Z kłębowiskiem podobnych myśli w głowie przemierzał spokojne ulice miasta.
Ktoś kto spojrzał by mu w tamtej chwili w oczy ujrzałby bezkresny obłęd. Szaleństwo głęboko zakorzenione w jego zdewastowanej duszy. Zobaczył by zranionego człowieka, który kompletnie zatracił się w służbie złu. Jednak nikt tego nie zobaczył. Nikt nie ośmielił się spojrzeć mu w twarz. Emanował nienawiścią, a ludzie wolą unikać kontaktu ze złem niż je naprawiać.
Spotkania ich zgromadzenia odbywały się nieregularnie, w różnych miejscach zazwyczaj jednak były to mieszkania członków kręgu. Wszystko było tak skomplikowanie zaplanowane aby uniemożliwić inkwizycji wytropienie i schwytanie ich. Kościół w tych czasach rozplenił się niemiłosiernie utrudniając tworzenie różnego rodzaju spirytystycznych organizacji.
Gdy tamtego ranka otrzymał list z wiadomością o seansie , nie mógł się zdecydować czy perspektywa kolejnego spotkania bardziej go przeraża czy raduje. Czuł jakiś wewnętrzny sprzeciw którego w żaden sposób nie był w stanie wytłumaczyć.
Nagle, Rubens swe kroki kierował ku jednej z przyrynkowych kawiarni.
Wewnątrz również panował bezruch. Nieliczni klienci w spokoju sączyli podane im napoje. Bard przyśpiewywał, jakby od niechcenia jakąś nudną melodie a jego palce flegmatycznie snuły się po strunach..
Rubens rozejrzał się po lokalu mierząc gości swym wzrokiem, a gdy uznał, że żaden nie stanowi potencjalnego zagrożenia wymienił tylko porozumiewawcze spojrzenie z barmanem i energicznym krokiem ruszył ku schodom. Każdy kolejny pokonany schodek, sprawiał, że włosy stawały mu dęba. Panująca w piwnicy atmosfera tajemniczości przerażała go ale i niesamowicie podniecała.
Powietrze przesiąknięte wilgocią uderzyło go w nozdrza. Alkohol, warzywa... i jeszcze jakiś zapach którego nie był w stanie zidentyfikować. Gęste krople krwi spływały z rozerżniętego prosięcia, zawieszonego na potężnym, żelaznym haku, tuż przy powale. Rubensem wstrząsnął dreszcz. Szybko znalazł się po drugiej strony kuchni i już po chwili schodził w głąb piwnicy.
Piwnica okazała się większa niż początkowo sądził. Mijał kolejne pomieszczenia, kolejne schody i czuł się jakby ten marsz nigdy nie miał się zakończyć, a nieznany zapach coraz mocniej oddziaływał na zmysły.
Gdy w pomieszczeniu pełnym skrzyń i beczek, kolejne drzwi nie chciały ustąpić naciskowi, uznał, że jest na miejscu. Zapukał rytmicznie, a całe pomieszczenie wypełniło echo uderzeń.
Wnet, gdzieś zza drzwi usłyszał męski, chrapliwy głos:
- Jaki kolor ma noc?
- Krwi naszego Ojca, Bracie.
Odpowiedział mu trzask zamka po czym drzwi uchyliły się.
Mroczną komnatę wypełniał jakiś szmer. Powietrze wibrowało, a gęste tumany purpurowego dymu nasilały ten efekt. Rubens niewiele był w stanie zaobserwować. W pomieszczeniu panował mrok i jedynie mdłe światło, gdzieś w oddali pomagało obrać odpowiedni kierunek.
Rubens postawił krok w przód gdy nagle poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Klucznik przemówił ochrypłym głosem:
- Coś jest nie tak... - W mroku nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy jednak jego głos przepełniał niepokój. Mężczyzna strącił dłoń klucznika.
- Majaczysz człowieku! - warknął z pogardą.
I raźnym krokiem skierował się ku łunie. Ściany wibrowały, a gęsty dym zmienił swą barwę na krwisty szkarłat. Czuł coraz większe podniecenie, a zarazem strach, przeczuwając jakby co za chwilę miało się wydarzyć.
Wchodząc w krąg światła, ujrzał zgromadzenie dwunastu osób kołyszący się w rytm nuconej melodii. Wewnątrz koła narysowany był pentagram. Wśród masy znaków i symboli w samym ich centrum ułożone było ludzkie serce. Przy ścianach ustawione zostały żelazne kosze pełne płonącej  materii. To właśnie te ogniska były źródłem światła i obłoków czerwonego dymu który tak efektownie pobudzał zmysły. Wszystkie postacie odziane były w czarne szaty z szerokimi kapturami i każda z nich dzierżyła w dłoniach kostur z wyrzeźbionymi runami na całej ich długości.
Rubens odetchnął głęboko z trudem hamując odruchy samozachowawcze, które kazały mu brać nogi za pas. Niespodziewanie mocny kobiecy głos wydał mu rozkaz. Jego serce zabiło mocniej.
- Zjawiłeś się wreszcie Rubensie Blanchet. Podejdź więc bo zostałeś wyznaczony do czynu tak wspaniałego, że niejeden z twych braci i niejedna z sióstr oddała by za nie życie. Wybrano cię abyś wysłuchał słów naszego Ojca, Mistrza i Władcy. Złączysz się z nim i zatracisz w jego nieskończonej mocy lecz nim to uczynisz, odrzuć swe odzienie aby nic nie zakłóciło twego zjednoczenia z Ciemnością.
Słowa Mówczyni były nie do podważenia. To ona odbierała polecenia, wysłuchiwała rozkazów i odpowiadała przed Kalgahem w imieniu zgromadzenia. Była ich najwyższą kapłanką i prawodawczynią.
Rubens zrobił tak jak mu kazano. Nie wiedział czy to mistyczna moc mówczyni, narkotyczne środki unoszące się w powietrzu czy też jego własna wola, pokierowała ciałem. Sztuka po sztuce zdjął swój strój stając zupełnie nago przed mruczącym kręgiem.
Pot lśnił na jego muskularnym ciele odbijając refleksy płomieni od jego powierzchni. Długie podłużne szramy na plecach i rękach wzbudziły by trwogę w najmężniejszych sercach Oczy wypełnione miał szaleńczym blaskiem niczym u dzikiego zwierzęcia. Ruchy miał miękkie i sprężyste, a umysł zamglony. Czuł wszechogarniającą siłę i pewność siebie, a mimo to gdzieś w zakamarkach jaźni krył się strach.
Gdy tylko przekroczył linie kręgu, dwunastka zaprzestało śpiewu. Na moment zapanowała niemalże idealna cisza, zakłócana jedynie trzaskiem płonącego drewna.
- Nektar naszego Ojca otworzy twój umysł abyś mógł pojąć i przyjąć mądrość Kalgahego
Trzech akolitów podeszło do Rubensa. Każdy z nich położył dłoń na jego piersi, Rubens zadrżał. Nim jednak zdążył się zorientować w poczynaniach akolitów wszyscy trzej z chirurgiczną precyzją przecięli sobie żyły. Krew bryznęła na Rubensa zalewając mu oczy i tors. Akolici tak długo oblewał go sokiem swych żył aż w końcu Rubens cały pokryty był krwią.
Reszta sługusów pochwyciło okaleczonych ofiarodawców i poprowadziła ich w głąb tunelu. Rubens pozostał w  pomieszczeniu sam na sam z Mówczynią.
- Ofiara została spełniona. Uraczony napojem naszego Pana, masz prawo aby go wysłuchać. Jednak strzeż się! Nasz straszliwy ojciec nie wybacza! Jeśli okażesz się niegodny, my wszyscy będziemy zgubieni - mówczyni klasnęła w  dłonie i szeleszcząc połami szaty opuściła chram.
Rubens trwał jakby w pół śnie. Wszystko co się wydarzyło było dla niego czymś nierealnym. Jakby oglądał całe zajście z zupełnie innej perspektywy. Spijając krew, ze swych warg nie myślał nad tym co robi.
Pamiętał jak dziś ojca i radość jaką dała mu jego śmierć. Jak rozkosznie było móc pchnąć hartowane ostrze wprost w przegniłe serce tego wieprza! Z jaką lubością zadał kolejne dwadzieścia ciosów!
- Zaiste, wykonałeś kawał porządnej roboty! - To zdanie zabrzęczało mu w głowie, przywołując go do rzeczywistości. - Twoje serce jest czarne jak noc, a duszę przepełnia pragnienie. Pragnienie krwi! Prawdziwie jesteś moim synem!
Rubens rozejrzał się starając znaleźć źródło głosu jednak wokół nie było nikogo. Świat stał się nierzeczywisty. Ściany uginały się, kosze wirowały. Bardzo szybko zdał sobie sprawę z tego, z kim ma do czynienia. Czuł jak czyjaś przeogromna świadomość przesiewa jego umysł, a moc odurzała i pozbawiała świadomości.
- To ty mój Panie?
- Owszem. - odparł głos. - Dostrzegłem twój zapał i zaangażowanie i postanowiłem cię wynagrodzić!
Rubens usiadł wewnątrz pentagramu nie mogąc złapać równowagi. Nie potrafił uwierzyć w swoje szczęście. To on, właśnie on przebywał z Kalgahem niemalże twarzą w twarz!
- Panie nie pragnę nagród. Nagrodą dla mnie jest możliwość służby Tobie, na twą cześć i chwałę!
- Nie wątpię mój najwierniejszy sługo, dlatego też to właśnie tobie zlecę pewne zadanie. Abyś pojął sens owej misji, wytłumaczę je od początku do końca. - Jego głos mimo życzliwości przesycony był wyrachowaniem.
Rubens skinął jedynie głową choć nie wiedział czy jego Bóg się mu przygląda.
- Trzysta lat temu mój odwieczny wróg, Tyrael pokonał mnie w walce i strącił w głąb piekielnych czeluści. To ja byłbym górą gdyby nie fakt, że jemu towarzyszyła potężna armia bezwolnych głupców gotowych oddać za niego życie. Kierowany rozsądkiem postanowiłem przy następnej konfrontacji nie pozostać mu dłużnym. Skupiając całą swą moc, stworzyłem potężny artefakt zwany Mrocznym Asem mającą za zadanie pozyskać dla mnie niepokonaną armię. Przez dwieście lat Karta przechodziła z rąk do rąk uśmiercając każdego kto wszedł w jej posiadanie. Mój Czarny As przez dwieście lat zbierał dusze które miały zasilić mą niezwyciężoną armie i wreszcie nadszedł czas w którym trzeba odebrać żniwo.
Rubens uśmiechnął się sam do siebie.
- Co masz na myśli Panie? Czyżbym to ja miął odnaleźć twoją świętą kartę?
Głos wydał pomruk zadowolenia niczym kot obdarzony pieszczotą.
- Dokładnie to miałem na myśli, mój nad wyraz inteligentny sługo! Stworzenie jej było tak wyczerpujące że do tej pory musiałem zbierać swe siły. Z wielkim trudem przychodzi mi rozmowa z tobą więc nie przerywaj mi i daj dokończyć.
- Karta jest już pełna, zbyt pełna! Dopiero niedawno zdołałem odebrać od niej sygnał. Przez te długie lata zdołała zebrać dość dusz aby wprowadzić mój plan w życie. Musisz udać się do Carero, tam bowiem ją zlokalizowałem. To dlatego Cię wybrałem. Jeśli sprawisz się dobrze uczynię cię dowódcą moich oddziałów, natomiast jeśli nie, zostaniesz ukarany i to surowo. Mam nadzieję więc że mnie nie zawiedziesz. Szkoda było by tracić tak zdolnego ucznia. Powodzenia!
I wszechogarniająca świadomość rozpłynęła się w niebyt, pozostawiając zaledwie echo swej przytłaczającej potęgi.
Rubens gubiąc niespodziewanie tą niesamowitą siłę, poczuł, że traci świadomość. Oparł się dłońmi o podłoże oddychając ciężko. To wszystko było prawdą. Został wybrany aby dopełnić wolę swego pana. I nie zawiedzie go. Nadszedł wreszcie jego czas.
Do komnaty weszła mówczyni.
- A więc spisałeś się Wybrańcze. Żyjesz, my żyjemy, Pan jest z Ciebie zadowolony.  Jednak nie trać czasu. Jak najprędzej wykonaj misję którą Ci powierzył, a my wedle swych możliwości wspomożemy cię w tym przedsięwzięciu.
Rubens nie patrzył jej w oczy. Na jego ustach wykwitł uśmiech który można by uznać za uroczy gdyby nie szaleńczy blask, przepełnionych nienawiścią oczu nad nim.
Wreszcie zwracano się do niego tak jak na to zasługiwał. Trzęsły mu się ręce, mroczne serce przepełniała ekstaz.
Nie zawiodę.

***

Pół godziny później siedział wygodnie wewnątrz eleganckiej karety wbijając swe zimne spojrzenie w mrok. Słońce zaszło pozostawiając po sobie jedynie purpurową łunę na horyzoncie. Ciemności ogarnęły uśpione miasto dając pole do popisu wszelkiemu plugastwu ukazującemu się na ulicach po zmroku. Jedynie słabe światło ulicznych latarni rozświetlało nieco ów nieprzenikniony płaszcz.
Powóz opuszczał przedmieścia Paryża. Stukot końskich kopyt w ciszy brzmiał, jak uderzenia wojennego bębna. Cały świat zamarł jakby w oczekiwaniu na to co miało się wydarzyć.
Rubens nie wiedział gdzie się znajduję. Nie miał pojęcia, jak bardzo oddalili się od stolicy oraz ile drogi jeszcze przed nim. Jednak nie czuł strachu ani choćby niepokoju. Delektował się obecnym stanem. Powietrze przesycone było zapachem rosy i rumianku.
Młodzieniec rozmyślał nad swoim obecnym położeniem. Jednocześnie starał się nie myśleć o matce, która zapewne dostała by ataku szału gdyby dowiedziała się o jego poczynaniach. W jego myślach pojawiła się pomysł aby ukrócić jej żywot i dać odpocząć umęczonej duszy
Wsparcie Boga otworzyło przed nim nowe horyzonty. Reszta zgromadzenia zachowywała się przy nim jakby sam Przeklęty wyszedł z czeluści piekielnych. Spełniono każdą jego prośbę przed wyjazdem. Nawet kieliszek wina z winniccy po drugiej stronie miasta nie okazało się problemem dla usłużnego tłumu.
Z rozbawieniem przypomniał sobie miny znienawidzonych braci Gauthier którzy nie przepuścili dotąd ani jednej okazji aby móc się nad nim znęcać. Z jaką radością wydał polecenie aby uklękli przed drzwiami karety aby mógł wejść do środka. Ileż przyjemności sprawiły mu zdezorientowane i przerażone spojrzenia skierowane w stronę Mówczyni, która skinieniem głowy potwierdziła rozkaz. Jaką frajdę miał krocząc po ich grzbietach, niby to przypadkowo wbijając obcasy w "podłoże"
Gdy jego myśli zaprzątnęło planowanie tortur dla Gauthierów i połowy francuskiej populacji na najbliższy miesiąc, na zewnątrz rozegrała się mrożąca krew w żyłach scena.
Księżyc świecił jasno tej nocy oświetlając nieskazitelną tafle jeziora, a idealnej harmonii gwiazd nie zakłóciła najmniejsza z chmur. Nad wodą wznosiła się skaliste wzgórze otoczone gęstym, bukowym lasem. Na jego szczycie, stał wilk. Skąpane w świetle zwierzę zawyło żałośnie w stronę księżyca. Po chwili odpowiedziało mu kilkanaście innych wilczych głosów. Wszystkie jednakowe przepełnione smutkiem. A może strachem?
Ów dźwięk niósł ze sobą przestrogę i ogromny ból. Wilk zjeżył się, warcząc zajadle jakby broniąc się przed niewidzialnym wrogiem.
Wilki trzymają się watahy. Samotność to brak pożywienia, wsparcia. Samotność to śmierć. Jedynie współpracą wilki zapracowały sobie na wysokie miejsce w hierarchii łowców i ofiar. Ten osobnik był zupełnie sam. Oczekiwał na coś co miało wkrótce nadejść, na coś co było nieuniknione.
W poszyciu lasu coś się poruszyło. Nie miał szans na ucieczkę, z resztą, nawet nie próbował. Był zbyt zmęczony. To przed czym umykał do tej pory terroryzowało te lasy od dłuższego czasu. Zwierze odwróciło się w stronę swego przeznaczenia, naprężając mięśnie i szykując się do skoku.
Stworzenie które wkroczyło na skałę porażało swym ogromem. Kędzierzawa, zmierzwiona sierść pokrywała całe ciało. Długie łapy zaopatrzone były w zestaw długich, grubych, jak żelazne ćwieki, pazurów. Stwór przejechał jednał łapą po skale krzesząc przed siebie iskry. Jego oczy, ledwie widoczne spod krzaczastej grzywy płonęły żądzą krwi.
Wszystko stało się błyskawicznie. Wilk wyszczerzył kły szykując się do walki jednak nim zdążył zrobić choć krok bestia rzuciła się na niego przedzierając jego ciało potężnymi pazurami. Cięła tak długo aż wilk zamienił się w krwistą masę, a gdy zaprzestała, zatopiła swe imponującej wielkości kły w zdobyczy.
I już było po wszystkim. Nikt nie odpowiedział na przepełnione żalem wycie reszty watahy.
Powóz podskoczył niebezpiecznie wpadając w wyrwę w drodze. Rubens uderzył twarzą o ławę. Obite tkaniną drewno, nieco zamortyzowało uderzenie jednak nie na tyle by uchronić nos przed złamaniem. Poczuł jak krew zalewa mu twarz.
- Niech to szlag! - zaklął, łapiąc się za nos, jednocześnie drugą ręką siłował się z drzwiami. Gdy już je otworzył, skokiem pokonał odległość dzielącą go od ziemi.
- Nic się paniczowi nie sta...
- Coś narobił, idioto?! - przerwał woźnicy wrzeszcząc jak opętany - Patrz jak ja wyglądam!
Woźnica - drobny staruszek z krótką srebrną bródką - odsunął się w obawie przed gniewem furiata.
- Toż to nie moja wina. Ja...!
Jednak Rubens go nie słuchał. Palący ból upokorzenia rozgorzał w nim na dobre. Pragnął tylko krwi i zemsty.
Doskoczył do starca po czym szybkim ruchem złapał go za gardło. Starzec próbował się bronić jednak opór był daremny. Rubens z zacisnął palce z całej siły, kolanami przydusił go do ziemi.
Wstając starł z twarzy krew i ślinę. Bez namiętnie spojrzał na zwłoki woźnicy. W głowie, jak największe ognisko, płonęła myśl o Karcie. Niespodziewanie zapragną ją mieć.
Morderstwo rozpaliło w nim ogień który zgasł przed trzema laty. Zapłonął gdy człowiek który go spłodził wydał ostatniej tchnienie. Gdy jego krew pokryła dłonie chłopca. Gdy zbrodniarz otrzymał zasłużoną karę. Karę za czternaście lat znęcania się, gwałtów i przepłakanych nocy.
Rubens przez ostatnie lata odsuwał od siebie te wspomnienia jednak teraz, gdy znowu na jego rękach znalazła się krew, poczuł jak pierwotne zło pozbawia go oddechu. Patrząc na woźnice nie widział jego, tylko swego prześladowce. To jego zabił po raz drugi. Nienawiść i zło były tak potężne że niemalże można było je zauważyć.
I nagle zapomniał o wszystkim. O matce, której życiową aspiracją było pozyskiwanie korzyści z posiadania dziecka, która nigdy nie była przy nim, nie uchroniła go przed najgorszym złem. O zgromadzenia, dzięki któremu, lepiej zrozumiał i pożytkował swój ból. Zapomniał o ojcu który pozbawił go nie tylko dzieciństwa ale całego życia. Gdzieś wewnątrz pamięci zaginął również Kalgaheg, jego potęga i moc.
Wszystko czym teraz był dla niego świat to pragnienie karty. Czarny As! Muszę go mieć!
Szedł przed siebie. Bardzo długo nie dostrzegł żądnych oznak życia, oprócz roślin
i nocnych ptaków. Nie czuł strachu. Jego umysł nie przyswajał teraz żadnych emocji.
Na horyzoncie ukazały się pierwsze promienie słońca gdy ujrzał przed sobą wioskę. Już miał skierować swe kroki ku wsi gdy poczuł dziwny impuls. Coś kazało mu skręcić z traktu.
Intuicja prowadziła go wprost w gęsty świerkowy las. Gdy przeszedł parę metrów okazało się, że las jest tylko ścisnął drzew osłaniających samotną polane.
W centrum łąki stało kilka namiotów i przygasające ognisko. Rubens ujrzał że są tam jacyś ludzie i już miał odejść gdy nagle usłyszał głos.
Chodź tu. Weź mnie!
Nieco skonfundowany, postąpił krok do przodu. Potem kolejny i jeszcze jeden. Echo głosu ciągle rozbrzmiewało w jego głowie.
Wchodząc między namioty rozejrzał się. Trzech mężczyzn pogrążonych było w głębokim śnie. Rubens kopnął czubkiem buta pierwszego z brzegu i burknął.
- Ej ty!
Zero odzewu.
- Śmieciu, do ciebie mówię!
Brak reakcji.
- Wstawać mówię - wzburzony, złapał śpiącego za kołnierz i potrząsnął. Mężczyzna był martwy. Krew popłynęła mu z ust.
Rubens odrzucił go zniesmaczony.
Gdy po raz kolejny usłyszał głos, odezwało się w nim pragnienie.
Weź mnie. Zabierz ze sobą!
- Gdzie jesteś? - nie otrzymał jednak odpowiedzi. Zamiast tego w oczy rzucił mu się stos kart, rozrzucony pomiędzy zmarłymi. Wśród zwyczajnych kart, w samym centrum stosu, leżała charakterystyczna karta z symbolem czaszki i dwóch węży splatających się w kształt litery "A"
- Czarny As - rzekł Rubens do siebie.
Nagle, zupełnie niespodziewanie karty zapłonęły.
Coś ty powiedział?!
Rubens poczuł, że leci do tyłu.
Gdy podniósł głowę wśród stosu ciał stała przedziwna istota. Wirowała i burzyła się jakby każdy centymetr jej ciała był zbudowany z innej materii. Długie kruczoczarne włosy wraz ze skrawkami łachmanów unosiły się wokół niej choć nie było wiatru. Oczy zamieszone głęboko w oczodołach zionęły pustką. Jej barwa wciąż się zmieniała między rożnymi odcieniami błękitu. Niebo pociemniało, natomiast istota nabrała niezwykłego blasku.
Kim jesteś człowieku i skąd znasz moje miano!?
Istota nie poruszała ustami, a mimo to Rubens ją słyszał. Szybko zrozumiał że jej głos rozbrzmiewa wprost w jego głowie.
- Polecono mi odnaleźć Ciebie i zaprowadzić do twego twórcy i właściciela - Rubens nagle zupełnie stracił ochotę aby żądać od  Karty posłuszeństwa.
Kpisz sobie ludzka wywłoko? Nigdzie nie pójdę! Nie mam władcy, nie mam pana! Ale czuję że twoja dusza jest czarna jak noc, choć lśnią na niej nieliczne gwiazdy. Mhm... świeża krew na twych rękach. Twoja dusza będzie mi smakować
Rubens poczuł jak włosy stają mu dęba.
- Odmawiasz posłuszeństwa swemu stwórcy?!
Kim jesteś żeby mi rozkazywać?! Marionetką w dłoniach zapomnianego boga! Mi jest dobrze. Ludzie mają dusze. Złe dusze. Smaczne dusze. Mam wiele dusz i wszystkie muszą  jeść. Chcą Ciebie!
- Rozkazuję Ci byś udała się ze mną! - ryknął Rubens czując jak wypełnia go czyjaś świadomość. Obca, a za razem bardzo dobrze znana. Kalgaheg był nim.
Nie! Nigdy - istota wrzeszczała, próbując się wyrwać jednak nie mogła sprzeciwić się mocy głosu swego pana.
- Wejdź do karty i na zawsze... - Kalgaheg zaniemówił.
Ze wszystkich stron, nadciągały do nich potężne, kudłate potwory o szponach wielkich i grubych jak ręka dorosłego mężczyzny. Krąg liczył dwadzieścia cztery bestie.
Rubens nie mógł nic zrobić. Chciał uciekać jednak nie panował nad swym ciałem. W tym momencie było ono całkowicie podporządkowane woli boga.
- Co to ma znaczyć ? - ryknął Kalgaheg - Czym są te istoty?
Och! To przecież twoja armia, moi przyjaciele. Potrzebowaliśmy więcej dusz niż mogliśmy zdobyć pozwoliłam im więc żywić się samemu - ton głosu istoty był beztroski, zupełnie pozbawiony strachu który wypełniał ją chwile wcześniej.
Kalgaheg przeraził się. Bóg stał przerażony w ciele człowieka i trząsł się jak osika.
Przyjaciele! Obiad!
Wataha wściekłych bestii rzuciła się na Kalgahego/Rubensa.
I wtem Rubens pojął tragizm sytuacji. Umrę...a Kalgaheg razem ze mną.
Nie zdążył pomyśleć nic więcej. Ostre jak brzytwa pazury rozdarły go na strzępy zabijając na miejscu.
Ale dusza jest moja.

Poczuł coś. Wciągał go wir, umysł przyspieszał. Nagle wśród ciemności, wszystko zaczęło nabierać barw. Ujrzał wielu ludzi. Dzieci, kobiety, mężczyzn. Wszyscy unosili się gdzieś w przestrzeni, targani wiatrem.
Jego dusza na wieczność zamknięta została w Karcie.
Wizerunek czaszki zabłysnął, polane wypełnił blask. Wszystko zniknęło.

- Czarny As nie posiadał już władcy. Był wolny, potężny i nieobliczalny. Jedni mówią, że w końcu zniszczyła go zachłanność, drudzy uważają, że Karta wciąż zbiera plon. Jeszcze inni w ogóle wątpią fakt jej istnienia.
Należy pamiętać, że w każdej legendzie znajduję się ziarno prawdy, więc jeśli pewnego dnia, grając z przyjaciółmi w swej tali odnajdziesz Mrocznego Asa, uciekaj jak najprędzej.
Nie żeby miało ci to jakkolwiek pomóc.
Oszołomieni ludzie z rozdziawionymi ustami, wbijali wytrzeszczone oczy w mistrza.


C.D.N ?
A więc...dosyć stare opowiadanie. Może udała by się kontynuacja. Tyle pomysłów, a tak mało czasu...
Jakoś tak dziwnie mi się to czyta. Gdybym mógł wiele bym w nim zmienił...ale mi się nie chce. XD
© 2012 - 2024 MyWordsItsMe
Comments2
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
ArchangelMarco's avatar
Chłopie, toż to genialne i epicko pomysłowe! Mnie się podoba!